Uczucia, malowanie i chwila obecna

Uczucia, malowanie i chwila obecna

Wczoraj wieczorem z dziewczynami z grupy „Kulturka” (dzięki Wam wielkie!!!) poszłam na film. Poszłam, mimo że (dlatego że) nie miałam czasu. Uczę się ostatnio, że rzeczy ważne potrzebuję robić właśnie dlatego, że nie mam czasu.

„Małe miłości” to oficjalnie film o relacji (trudnej jak cholera) matki i (walczącej o autonomię z różnym skutkiem) córki.

Kluczowe dla mnie zdanie w tym filmie wypowiada chłopak, który przychodzi pomalować dom matki, gdy Teresa (córka) opowiada, jak po śmierci ojca zaczęła nosić jego obrączkę. Chłopak mówi wtedy z uśmiechem: „To tak, jakbyś została mężem swojej matki”.

To w filmie bardzo dobra, użytkowa definicja parentyfikacji, czyli odwrócenia ról w rodzinie. Matka niby jest niezależna, ale to córka opiekuje się jej humorami i oczekiwaniami, jej samotnością i fochami. Matka – komplementuje ją jedynie wobec obcych, a do niej konsekwentnie kieruje słowa krytyki.
Nie ma w tym filmie kłótni ani gorących dyskusji. Krytyka matki obecna jest w jej surowym spojrzeniu, rzucanych niby przelotnie komentarzach, porównaniach z rówieśnikami. Matka nie rozumie 42 lat swojej córki i przede wszystkim jej największej z potrzeb: akceptacji dla swoich wyborów i czułości.

W klimacie wielkiej pogody ducha obserwujemy na ekranie dwie kobiety, które mają przede wszystkim siebie same i uczą się przyjmować rzeczywistość (i obecnych w niej ludzi) taką, jaka jest.

Można też powiedzieć, że to film o wyborze. O wybieraniu samodzielności, stylu życia i relacji, które mają sens. O wybieraniu, za którymi impulsami ma sens iść, a które można zauważyć i ich nie spełnić. Jak na przykład nie spełnić zauroczenia, które nie rokuje.

To film o czuciu i refleksji nad czuciem. „Czy smucisz się z powodu tego, co było, czy z powodu tego, co myślisz, że będzie?”.

Dla mnie jednak był to przede wszystkim film o robieniu tylko jednej rzeczy na raz.

Piękny, malarski, z mnóstwem kadrów tak cudnie skomponowanych, że można by je przenosić na płótno albo po prostu się w nich zanurzać.

Zanurzałam się więc w szumie drzew, w wodzie kapiącej z prysznica, w czerni nocy za oknem, w dźwiękach i zapachach, jakie przychodzą, gdy siadasz przed domem.

I jeszcze jedna rzecz. To film o malowaniu domu.

Taki to zbieg okoliczności, że muszę akurat zarządzić i zrobić własnymi rodzinnymi siłami malowanie części domu. Rozgrzebałam już sprawę w zeszły piątek, ale pod nią leżę. Po prostu mnie obezwładniła.

Na filmie jednak radzą sobie z tematem dwie kobiety, w tym jedna ze złamaną nogą, i młody chłopak ze wsi. Radzą sobie po prostu robiąc to, co jest tu i teraz.

Nas jest też trójka: ja, starszy syn i młodszy syn. Z doskoku mąż, który pracuje poza Wrocławiem.

Wyszłam z kina gotowa do działania, wręcz ucieszona perspektywą sortowania starych pamiątek z szaf.
I jeszcze to: nie idźcie na ten film dlatego, że mi się podobał i obejrzałabym go raz jeszcze. Wiem, że moje zachęty Was inspirują, ale zastanówcie się dobrze, czy lubicie kino, w którym nic, ale to nic się nie dzieje w sensie wartkiej akcji.

A druga rzecz: ponieważ grupa „Ciało w dobrostanie” startuje już lada moment (2 lipca), dodam, że będziemy się tego podczas niej uczyć: robienia jednej rzeczy na raz. Żeby ciało, głowa, uczucia, myśli, mogły się osadzać w tu i teraz.

Żebyśmy mieli coraz bardziej siebie samych.

W końcu mamy w sobie człowieka do zaopiekowania.

A informacje o grupie TU [KLIK].

Bądź dobry, dobra dla siebie

Małgosia